poniedziałek, 24 czerwca 2013

Jack pogromca olbrzymów (2013)

Jack pogromca olbrzymów to alternatywna wersja bajki o Jasiu i magicznej fasoli. Młody chłop Jack sprzedaje konia za kilka ziarenek magicznej fasoli, która prowadzi do krainy olbrzymów. Kiedy przez przypadek dostaje się do niej królewna Isabelle, Jack wraz z grupką królewskich żołnierzy rusza na ratunek dziewczynie. 

Obraz w reżyserii Bryana Singera idealnie wpasowuje się we współczesne realia kina rozrywkowego. Jest mrocznie, ale z umiarem coby młodsi widzowie bez większych zahamowań załapali się na seans. Są intrygi i zdrady, czyli to co napędza filmowe historie. Jest ona i on, królewna i parobek, para której uczucie z każdym kolejnym wdechem kiełkuje, niczym ta fasolka pnąca się w przestworza. No i wreszcie są efekty specjalne mogące wbić w fotel oraz obsada aktorska bawiąca się swoimi rolami, przy okazji hasając sobie ochoczo pomiędzy komputerowo wygenerowanymi olbrzymami.



Scenarzyści w alternatywnej wersji przygód Jasia i magicznej fasoli serwują wszystkiego w takich ilościach, że naprawdę jest co oglądać. Przede wszystkim postarano się, aby stworzyć historię, która umili te niecałe dwie godziny.Fabuła mknie bardzo szybko i to co się tylko i wyłącznie liczy to przygoda. Autorzy scenariusza dodali także coś od siebie. Oczywiście jak na standardy Fabryki Marzeń przystało musi być wszystkiego dużo - mowa tutaj o olbrzymach, których jest całkiem spora gromadka. I tutaj już widać jeden z elementów różniących pierwowzór od filmowej ekranizacji. Sama postać tytułowego bohatera także została przedstawiona w bardziej pozytywny sposób. Tak jak wspomniałem w filmie Singera jest wiele elementów, które na szczęście udało się w poukładać, dzięki czemu seans mogę zaliczyć do tych udanych.

Oczywiście jak przystało na wysokobudżetową produkcję fantasy, największe wrażenie robią efekty wizualne. Olbrzymy wyglądają olśniewająca jakkolwiek to brzmi, bowiem są brzydkie, brudne, jedzą gluty z nosa, wąchają swoje spocone pachy i lubią od czasu do czasu puścić bąka. Każdy z nich jest jednak inny i niepowtarzalny. Różnią się wyglądałem, wzrostem, sposobem poruszania i mówienia. Do tego potrafią rozbawić, a przoduje w tym wszystkim sympatyczny olbrzym z... afro na głowie. Sceny walk, często przy akompaniamencie ludzi, także wyszły bardzo dobrze, nie widać w nich ani przez chwilę jakiejś sztuczności. Słabsze momenty w fabule zostają zrekompensowane za pomocą wypasionego finału, który może swoją epickością nie dorównuje tym z Władcy Pierścieni, ale na pewno potrafi zrobić równie wielkie wrażenie. 



Poza tym baśniowa kraina olbrzymów została przedstawiona w sposób, który budzi raczej pozytywne wrażenia. Górskie potoki, wąwozy, wodospady i zielone łąki. No, ale niestety są tam olbrzymy, więc nie jest tam zbyt bezpiecznie. Przekonują się o tym bohaterowie, którym swoich ciał i twarzy użyczyła gwiazdorska obsada. Na przód wysuwają się przede wszystkim postacie drugoplanowe, a w nich tacy aktorzy jak Ewan McGregor jako dzielny rycerz królewskiej straży Elmont, Stanley Tucci knujący gdzieś za rogiem ze swoim sługusem, no i Ian McShane w roli króla Brahmwella. Wszyscy jak na baśniowych bohaterów przystało są trochę przerysowani, ale to akurat działa na ich korzyść. Do tego potrafią rzucić jakimś żartem. W głównym rolach natomiast Nicholas Hoult, który nie jest zły, ale raczej przyćmiony przez resztę męskiej obsady oraz Eleanor Tomlinson, która w mojej opinii jest nie tylko najsłabszym punktem aktorskiej obsady, ale i całego filmu. Brak jakiejkolwiek charyzmy, która spowodowałaby że zapamiętałbym ją na dłużej. W zasadzie pisząc ten tekst nie pamiętam jej twarzy, wiem tylko że była całkiem urodziwa, ale to wszystko - gdybym szedł ulicą i ona przeszłaby obok, pewnie nie wiedziałbym kto to.

"Jack pogromca olbrzymów" jest przyjemną odskocznią, nie silącą się na nic więcej jak na kino rozrywkowe, będące luźną wersją baśni dla dzieci. Bohaterowie są sympatyczni, nawet czarny charakter wzbudza w miarę pozytywne emocje. Film Singera jest zrobiony z wielkim rozmachem i pomysłem, efekty specjalne są powalające, a potencjał fabularny został wykorzystany w miarę możliwości. I w zasadzie to sprawia, że seans mogę uznać za udany, ponieważ to czego chciałem to wielkiej przygody, a w tym przypadku przygoda była wielka. Olbrzymy także.

Oryginalny tytuł: Jack the Giant Slayer; Reżyser: Bryan Singer; Scenariusz: Darren Lemke, Christopher McQuarrie, Dan Studney; Obsada: Nicholas Hoult, Ewan McGregor, Ian McShane, Stanley Tucci; Produkcja: USA; Rok produkcji: 2013

piątek, 21 czerwca 2013

Człowiek ze stali (2013)

Planeta Krypton jest bliska zniszczenia. Kal-El zostaje wysłany przez swojego ojca Jor-Ela na Ziemię. Na nowej planecie zostaje przygarnięty przez małżeństwo Kentów, którzy wychowują go na swojego syna. Kiedy dorasta zaczyna swoją podróż w odkryciu tego kim naprawdę jest, skąd pochodzi i kim byli jego prawdziwi rodzice. Z czasem musi ujawnić swoje nadprzyrodzone moce, bowiem do Ziemi zbliża się zagłada w postaci generała Zoda. 

Postać Supermana uważam za dosyć kiczowatą i najmniej interesującą ze wszystkich superbohaterów. Już samo pomyślenie o facecie biegającym w czerwonych majtkach na spodniach budzi zażenowanie i śmiech. A kiedy dodamy do tego mało przekonywujące alter ego w postaci Clarka Kenta, no cóż. Peter Parker nosi maskę, Bruce Wayne nosi maskę, a co nosi Clark Kent? Okulary. Nie będę ukrywał - do momentu ujrzenia pierwszych zdjęć i zwiastuna bałem się strasznie tego filmu. Na szczęście z każdą kolejną informacją mój sceptycyzm zmieniał się w wielkie oczekiwania na film, który mnie zachwyci i poruszy. I tak też było, "Człowiek ze stali" to znakomite kino akcji ze wspaniałymi efektami specjalnymi oraz muzyką Hansa Zimmera.


Zack Snyder, który połączył w "Człowieku ze stali" siły z Christopherem Nolanem opowiada swoją historię niezwykle rzetelnie. Pierwsze kilkanaście minut to znakomicie wykreowany świat na planecie Krypton, gdzie rozpoczyna się cała opowieść. Kiedy akcja przenosi się na Ziemię, Snyder rezygnuje z chronologicznego porządku i bawi się retrospekcjami. Właśnie na nich w dużej mierze budowany jest portret psychologiczny Clarka Kenta. To on w czasie dzieciństwa i dorastania ma pierwszą styczność ze swoją mocą, to wtedy jego najbliżsi próbują go ukierunkować i zdecydować, którą stroną pójdzie. Czy wybierze zło czy dobro. Młody Clark to wyalienowane, nierozumiane przez swoich rówieśników dziecko, często wyszydzane, zresztą nawet już w dorosłym życiu za wiele się nie zmienia. Tak, więc jak widać zanim Kent staje się tym kim się staje, spokojnie mógł obrać drogę zła i być kompanem generała Zoda. Superman to człowiek, zwykły człowiek z krwi i kości mający tak jak i my swoje problemy, z którymi musi sobie poradzić. Świetny zabieg z tymi retrospekcjami sprawił, że ta historia owiana została tajemnicą, mistycyzmem, momentami porównania do ostatnich filmów Terrence'a Malicka również na miejscu. 

W ogóle film Snydera podzieliłbym na takie dwie oddzielne części. Pierwsza to ta z efektami specjalnymi, rozwałką i sypiącymi się ze wszystkich stron budynkami. Druga natomiast to ta, gdzie gadają, gadają i gadają. Obie są trochę przesadzone i w tej pierwszej części te wielkie wybuchy i ciągła walka momentami męczą z racji przesytu. Nie odbieram oczywiście tym scenom epickości, bo są naprawdę imponujące. Efekty specjalne wgniatają w fotel, ale jest tego tak dużo, że od razu na myśl przychodzi powiedzenie co za dużo to nie zdrowo. Z kolei ta część, gdzie gadają i gadają sprawia, że czuć lekki znużenie tym wszystkim. Mało tu poczucia humoru, większość bohaterów ma ciągle smutne miny, jest w tym wszystkim gdzieś sporo patosu i taniego moralizatorstwa. Szkoda, że Snyder jakoś tego nie wyważył, ponieważ ta akcja nie do końca współgra z tymi dłużyznami. Spokojnie można by było zrobić z tego dwa filmy. 


Chociaż sporych rozmiarów wrażenie zrobiła na mnie walka w Smalville, gdzie Superman mierzy się z Faorą-Ul oraz jej pomagierem, to zdecydowanie to co urzekło mnie najbardziej to sceny, w których człowiek ze stali jest jeszcze małym chłopcem i nie ma za bardzo wpływu na wydarzenia. Chodzi mi tutaj o pierwsze 20-30 minut, czyli zagładę Kryptonu i wysłanie małego Kala na Ziemię. W mojej opinii te kilkadziesiąt minut to najlepsze science-fiction od wielu lat. Sama ta planeta, jej ponurość, ale i magiczna otoczka, którą jest owiana kompletnie mną zawładnęła. Połączenie kilku elementów z innych filmów w jeden - można tutaj się doszukać trochę "Matrixa", "Obcego", a nawet "Avatara". No i postać generała Zoda, tak wspaniale wykreowana przez Michaela Shannona. Może do Jokera i Bane'a trochę brakuje, ale to naprawdę czarny charakter pierwszej wody. Gość, z którym bałbym się pokłócić, gość którego nie chciałbym spotkać w ciemnej uliczce. 

Zresztą nie tylko Michael Shannon wypada bardzo dobrze w swojej roli. Przyzwoicie radzi sobie także ten na którego zwrócone były wszystkie oczy, jeszcze przed pojawieniem się filmu Snydera w kinach. Henry Cavill - dla którego do tej pory najbardziej znaną kreacją był Charles Brandon, przyjaciel Henryka Tudora w serialu "Dynastia Tudorów" - jest dobry, nawet bardzo. Wypada niezwykle przekonująco, pomimo tego że on tutaj nie ma za dużo mówić. On ma wyglądać i robić rozpierduchę na ekranie. A finałowy pojedynek Supermana z generałem Zodem będący istnym festiwalem krzyków i jęczenia to prawdziwa gratka dla fanów efektów specjalnych.


W ostatecznym rozrachunku "Człowiek ze stali" okazał się tym czego oczekiwałem. Nie tylko filmem o superbohaterze, ale także o człowieku próbującym poukładać swoje życie. I widać w tym wszystkim, gdzieś rękę Nolana, czuć w tym filmie natchnienie brane z jego trylogii o Mrocznym Rycerzu. I na pewno nie jest to wada dla filmu Snydera, wręcz przeciwnie. Jego Superman to mroczne kino, które podobnie jak saga o Batmanie została urealniona w tak mocno jak się tylko dało. I chwała za to, ponieważ "Człowiek ze stali" nie jest żadną cukierkową opowiastką, to także historia człowieka, który nie bał się wziąć odpowiedzialności za swoją siłę. 

Oryginalny tytuł: Man of Steel; Reżyser: Zack Snyder; Scenariusz: David S. Goyer; Obsada: Henry Cavill, Amy Adams, Michael Shannon, Russel Crowe; Produkcja: Kanada, USA, Wielka Brytania; Rok produkcji: 2013

Na koniec jeszcze jedna sprawa, która niestety nie daje mi spokoju. Nienawidzę chodzić do kina, naprawdę nienawidzę tego robić i wybieram tylko te seanse, które po prostu muszę zobaczyć w kinie z racji wspaniałych efektów specjalnych i dźwięku. Wszystkiemu winni są ludzi, którzy również do kina chodzi. A raczej nie ludzie, a bydło, zwykli idioci, którzy zabierają przyjemność z oglądania filmu innemu człowiekowi. Dzisiaj miałem nieprzyjemność przebywania w tej samej sali kinowej co grupka gimnazjalistów (specjalnie wybrałem najwcześniejszy seans, żeby tego uniknąć, nie udało się) - idioci, degeneraci, bydło, hołota, pajace i inne inwektywy w mojej głowie się kołaczą, ale ich nie napiszę bo nie wypada. Młoda dziewczyna, na oko 14-15 lat w połowie film na głos daje upust swojego niezadowolenia i mówi "ku*** jakie nudne gówno, a tu jeszcze półtorej godziny". Myślałem, że wybuchnę. Telefony komórkowe święcące po oczach, dyskusje o lakierze do paznokci i chrapiący dwa miejsca obok chłopak, nie wierzyłem, że to możliwe, ale gość zasnął na filmie o Supermanie. TAK, WŁAŚNIE TAK, NIENAWIDZĘ CHODZIĆ DO KINA.

wtorek, 18 czerwca 2013

Kon-Tiki (2012)

Autentyczna historia Thora Heyerdahla, który w drugiej połowie lat czterdziestych ubiegłego wieku wyruszył w wyprawę przez Pacyfik, mającą potwierdzić jego teorię naukową dotyczącą zaludnienia Polinezji przez ludzi z Ameryki Południowej. Wraz ze swoją załogą buduje tratwę, która na cześć boga słońca otrzymuje nazwę Kon-Tiki.

Postać Thora Heyerdahla zaprezentowana w filmie "Kon-Tiki" jest niezwykła - upór w dążeniu do spełnienia marzeń, odwaga i chęć pokazania światu, że miało się rację, że lata spędzone na badaniach i pracy naukowej nie poszły na marne. Właśnie ta siła charakteru sprawiła, że od samego początku kibicowałem głównemu bohaterowi filmu, który został wyreżyserowany przez duet Roenning - Sandberg. A początki wcale do najłatwiejszych nie należały. Brak uznania wśród naukowej hałastry sprawiło, że Heyerdahl nie mógł nigdzie wydać swojej pracy naukowej, co zmusiło go do radykalnych postanowień. Zaprzestał zabawę w teorię, rozpoczynając tym samym praktykowanie. Podjął decyzję o wyruszeniu w wielką podróż, która nie tylko okazała się przygodą życia, ale także potwierdzeniem jego teorii. Teorii, która głosiła, że to nie Azjaci osiedliły Polinezję, a ludy przybyłe z Ameryki Południowej.



Problemy, z którymi przez wiele miesięcy borykał się Heyerdahl w końcu musiały się skończył, przecież zła karma nie trwa wiecznie. Po znalezieniu sponsora oraz załogi, która miała pomóc w wykonaniu arcytrudnego zadania - wyruszył w podróż trwającą ponad sto dni. Nie chcę dokładnie opisywać losów głównego bohatera i jego kompanów, ponieważ ci którzy nie czytali książki Thora lub nie widzieli filmu dokumentalnego opisującego podróż Kon-Tiki (który notabene, otrzymał Oscara w latach pięćdziesiątych w swojej kategorii) będą mieli naprawdę wspaniałą zabawę i przyjemność z oglądania tej wielkiej przygody. A naprawdę jest co do oglądania, bowiem otoczka wizualna prezentuje się wyśmienicie i jeśli ktoś - tak jak i ja - zachwycił się "Życiem Pi" Anga Lee, to produkcja Joachima Roenninga i Espena Sandberga również przypadnie mu do gustu, pomimo tego że są to całkowicie dwie inne historie, inne motywacje i losy bohaterów.

Panowie Roenning i Sandberg podołali także innej sprawie. Udało im się opowiedzieć historię kilku mężczyzn. Oczywiście głównym bohaterem i przodownikiem w tym wszystkim jest Thor Heyerdahl, ale także jego kompani otrzymują kilka minut, dzięki czemu można się przyjrzeć ich zachowaniu, temu jak zmienili się od momentu wyruszenia w podróż. A zmienili się, zapewniam. Z początku wszyscy pełni werwy i wiary w osiągnięcie założonego celu wchodzą na tratwę, która z każdym kolejnym dniem odbiera im jakąś cząstkę nadziei na przetrwanie w dzikim świecie. Dni upływają powoli, natura płata figle, na ich twarzach pojawiają się długie brody, a lądu wciąż nie widać. Z pewnością klaustrofobiczny klimat małej tratwy powodował lęk i dawał do myślenia bohaterom tej wyprawy. Kiedy weźmiemy jeszcze pod uwagę fakt, że Heyerdahl z racji traumy, jaką odniósł w dzieciństwie nie potrafił pływać, to podziw dla niego i jego załogi jest jeszcze większy. 


Całość dopełniają wspaniałe zdjęcia Geira Andreassena. Kilka kadrów przypomina te z wcześniej wspomnianego "Życia Pi". Wielkie wrażenie robią z pewnością sceny z rekinem wielorybim, którego sylwetka pojawia się niczym cień i przepływa pod tratwą. Majestatyczne piękno, ale także gdzieś w środku ukryty strach spowodowany siłą i wielkością morskiego stwora, który jednym pociągnięciem ogona mógłby zatopić Kon-Tiki. Zresztą zwierząt żyjących w oceanach będzie tutaj więcej. Latające ryby, kraby, święcące w nocy meduzy czy wreszcie żarłoczne rekiny czyhające na błąd człowieka. I to właśnie te ostatnie w mojej opni zostały przedstawione zbyt drastycznie, ale przecież trzeba było nadać filmowi w jakiś sposób dynamizmu, akcji, zbudować napięcie i niepokój. W jakimś stopniu udało się, ale także nie obyło się bez przeszarżowania i podkoloryzowania co niektórych sytuacji.

Książki Heyerdahla nie czytałem, filmu dokumentalnego nie widziałem, więc całkiem możliwe, że jest to zwykłe czepialstwo z mojej strony i sceny z rekinami zaprezentowane w "Kon-Tiki" są prawdziwym odwzorowaniem wydarzeń, które miały miejsce na tratwie, której nazwa została poświęcona bogu słońca. Dowiem się zapewne tego jeśli zdecyduję się na książkę i dokument, a mam taki zamiar, bowiem film Roenninga i Sandberga zaciekawił mnie do tego stopnia, że chcę się trochę bardziej zagłębić w niezwykłą historię Thora Heyerdahla. I wam również polecam, bowiem "Kon-Tiki" to bardzo udane kino przygodowe, które zabierze was w wyprawę pełną niebezpieczeństw, morskich stworów, ale także pokaże męską przyjaźń i odwagę tej kilkuosobowej załogi bohaterów.

Oryginalny tytuł: Kon-Tiki; Reżyser: Joachim Roenning, Espen Sandberg; Scenariusz: Petter Skavlan; Obsada: Pal Sverre Valheim Hagen, Anders Baasmo Christiansen, Tobias Santelmann, Gustaf Skarsgard; Produkcja: Dania, Niemcy, Norwegia, Wielka Brytania; Rok produkcji: 2012

wtorek, 11 czerwca 2013

Stoker (2013)

W rodzinie Stokerów dochodzi do tragedii. W wypadku ginie głowa rodziny, Richard. Od tego momentu jego żona Evelyn i córka India muszą radzić sobie same. Niespodziewanie na pogrzebie pojawia się brat Richarda o którym India nigdy wcześniej nie słyszała. Początkowa fascynacja tajemniczym wujem Charlesem, przemienia się w próbę odkrycia jego prawdziwych intencji.

Stało się! Reżyser sławnej trylogii zemsty, Chan-wook Park w końcu został zwerbowany przez siły Hollywood i nakręcił swój debiutancki obraz w Stanach Zjednoczonych. I chociaż "Stoker" jest filmem słabszym od poprzednich obrazów koreańskiego reżysera, to zachował on klimat i styl, tak charakterystyczny dla Parka. Z pewnością ci którzy widzieli wcześniej, któryś z thrillerów tego reżysera od razu poczuli to samo, co chociażby we wspomnianej wyżej trylogii zemsty - strasznie duszny klimat, niejednoznacznych bohaterów, których można porównać do tykającej bomby oraz stylizowaną przemoc. 


Fabuła filmu, wydawać by się mogło niezbyt odkrywcza, skupia się wokół relacji pomiędzy Indią, a jej wujem. Gdzieś tam w tle, buja się nie do końca stabilna emocjonalnie matka dziewczyny, grana przez Nicole Kidman. I chociaż próbuje ona szukać pocieszenia w ramionach swojego szwagra, on ma inny obiekt pożądania i to na córce Evelyn skupia swoją uwagę. Pomiędzy wujem, a bratanicą rozpoczyna się coś w rodzaju gry - mężczyzna chce pokazać młodej dziewczynie, że to właśnie on jest lekiem na całe zło, i tylko on potrafi ją zrozumieć. India uchodzi za klasycznego odmieńca, zamkniętą w sobie indywidualistkę, która dzień w dzień musi odbębnić w szkole kilka godzin, aby później móc wrócić do swojego azylu w domu na odludziu. Gra trwa, a Charles co raz mocniej napiera i uwodzi dziewczynę, próbując obudzić w niej ukryte żądze i pragnienia. India opiera się tym atakom, chcąc odrzucić "zaloty" własnego wuja, ale czy jest w stanie przeciwstawić się niebezpiecznemu urokowi bratu swojego ojca?

Chan-wook Park upodabnia swoje amerykańskie dziecko do poprzednich dzieł poprzez formę i narrację. Jest ona dosyć powolna, sporo w niej niedopowiedzeń, które na szczęście działają na korzyść samemu filmowi. Dzięki temu jest to obraz dużo bardziej tajemniczy, a znakomite, jak to zwykle u Parka bywa zdjęcia autorstwa Chung-hoon Chunga sprawiają, że klimatem można się dławić, jest po prostu czadowy (dosłownie i w przenośni). Co ciekawe pomimo tego, że atmosfera jest duszna to nie można o "Stokerze" powiedzieć, że jest to film mroczny. To znaczy jest, ale bardziej gdy myśli się o duszach głównych bohaterów i o złu, które w nich przebywa. Kompozycje i obrazy są raczej jaskrawe i czyste, mało tu czerni, która i tak wydaje się byłaby zbędna. Park ma w swojej głowie wszystkie przemyślane i od początku do końca wie jak chce poprowadzić swój film. I to czuć w czasie oglądania tego, jak i wcześniejszych filmów Koreańczyka. 


Ciekawostką jest to, że autorem scenariusza jest aktor znany z serialu "Skazany na śmierć, Wentworth Miller. Ja sam dowiedziałem się o tym dopiero przy okazji napisów początkowych, kiedy pojawiło się jego nazwisko. Naprawdę Miller wykonał całkiem dobrą robotę, bowiem "Stoker" pomimo tego, że nie jest niczym odkrywczym, jest w miarę logiczny, nie ma jakichś dziur, wszystko jest w miarę spójne i uporządkowane. Dialogi są niezłe, każde słowo wydaje się być potrzebne, nie ma głupich one-linerów, a portrety psychologiczne bohaterów nie są jednoznaczne co bardzo skrzętnie udało się wykorzystać Parkowi. Jedyne do czego mogę się przyczepić to zakończenie tego filmu. Z tego co mi wiadomo nie tylko ja na nie narzekam. Jest ono zbyt hollywoodzkie i w pewien sposób wyłamuje się ze wcześniejszej twórczości koreańskiego reżysera. Zbyt proste i zbyt przewidywalne, ale cóż taki urok Hollywood. Tak czy siak Chan-wook Park sprostał zadaniu stworzenia thrillera będącego odpowiednim daniem dla amerykańskiej (i nie tylko) widowni, nie zatracając przy tym swojego stylu i charakteru.

Tytuł oryginalny: Stoker; Reżyser: Chan-wook Park; Scenariusz: Wentworth Miller; Obsada: Mia Wasikowska, Matthew Goode, Nicole Kidman; Produkcja: USA, Wielka Brytania; Rok produkcji: 2013


niedziela, 2 czerwca 2013

Wiedźma wojny (2012)

Komona jest trzynastoletnią dziewczynką mieszkającą wraz z rodzicami w jednej z afrykańskich wiosek. Kiedy zostaje ona napadnięta przez buntowników, mieszkające w wiosce dzieci są zmuszone do zamordowania swoich rodziców. Wśród nich jest także Komona, która po tym wydarzeniu zostaje włączona do armii rebeliantów. Od tego momentu jej jedyną rodziną ma być broń służąca do zabijania wrogów. Podczas jednej z bitew, dziewczynce ukazują się duchy zmarłych rodziców, które ostrzegają ją przed wrogimi żołnierzami. Komona zostaje okrzyknięta wiedźmą wojny.

Już pierwsze minuty filmu skojarzyły mi się z "Bestiami z południowych krain". Podobnie, jak u Benha Zeitlina i w "Wiedźmie wojny" główną bohaterką i zarazem narratorem całej opowieści jest młoda dziewczynka. Dziecko, którego głos dobiega z offu, snuje tragiczną historię przedstawiając swój punkt widzenia dotyczący wszystkich strasznych wydarzeń, których była świadkiem. Wraz z nią odbyłem podróż przez zakamarki Czarnego Lądu, gdzie sceny jak najbardziej realnej przemocy i nędzy, jaka dotyka tamtejszych mieszkańców, mieszają się z nutą magicznego i odrealnionego świata. Wszystko to podane jest w sposób mocny, ale nie przesadzony. Nie ma w tym filmie taniego moralizatorstwa, kolejnej próby zwrócenia uwagi Zachodu. Reżyser w bardzo wyrazisty sposób ukazuje jak się żyje w tamtejszej rzeczywistości, w Afryce ogarniętej wojną domową, gdzie nawet najmłodsi zmuszani są do czynienia zła i odbierania życia innym ludziom.


Kilkuletnie dzieci dostają karabin do ręki w momencie, kiedy mają siłę go unieść. Od tej chwili przestają już być dziećmi. Zostają żołnierzami walczącymi za sprawę samozwańczego lidera, który zdecydował się podnieść bunt. Realia "dziecięcej" partyzantki zostały przedstawione w niesamowicie realistyczny sposób. W czasie napadu na wioskę, dziecko zostaje zmuszone do zamordowania swoich rodziców. Następnie zostaje włączone do armii rebeliantów, gdzie przechodzi szkolenie. Przez wiele miesięcy uczy się używać broni, strzelać i zabijać. Zostaje poddawane działaniu różnego rodzaju narkotycznym substancjom, po których często wywoływane są halucynacje. W ten sposób Komona zaczyna radzić sobie z wszechogarniającą wojną. Widzi duchy zmarłych rodziców, od których dostaje zadanie do wykonania. Będzie to dla niej jedna z motywacji do przetrwania, w innym wypadku duchy nie odejdą i będą ją nękać do samego końca. Wraz z przyjściem wojny, dziewczynka musi szybciej dorastać, a gwałt i ciąża w którą zachodzi sprawia, że obawy co do przyszłości stają się jeszcze większe. Nie wie czy pokocha dziecko, które przecież jest owocem przemocy i zła, które przyniosła ze sobą wojna. Obawia się o swoje uczucia, o to że nie będzie dobrą matką.

Zanim jednak dochodzi do gwałtu, ma oparcie w Magiku - niewiele starszym albinoskim chłopcu,  którego zaczyna darzyć uczuciami. Przez spory czas trwania filmu Zeitlin przedstawia miłosną historię dwójki młodych ludzi, którzy muszą walczyć o przetrwanie w świecie pełnym niebezpieczeństw. I chociaż walka o życie do najłatwiejszych nie należy, to reżyser za pomocą wplecenia do fabuły tamtejszych wierzeń i zwyczajów, w pewien sposób niweluje ciężar tematu, który w innym wypadku mógłby być zbytnio przytłaczający. Miłość to miłość i nawet różnice kulturowe nie sprawią, że stanie się ona inna niż w Europie czy Ameryce. Magik stara się wykonywać polecenia swojej luby, a najważniejszym zadaniem dla niego będzie nie tylko pomoc Komonie w przetrwaniu , ale także znalezienia białego koguta. Już od czasów antycznych to zwierze było uważane za symbol przezwyciężenie ciemności, w tym wypadku można doszukiwać się w nim także oddania i wytrwałości. W regionach afrykańskich, w którym ma miejsce akcja filmu, mężczyzna który chce zdobyć serce kobiety i ożenić się z nią, musi znaleźć właśnie białego koguta, aby potwierdzić swoje uczucia.


Kim Nguyen pomimo niezbyt wielkiego doświadczenia reżyserskiego, bardzo umiejętnie manewruje pomiędzy realizmem, a dziecięcą wyobraźnią. Ani przez chwilę nie widać w tym filmie jakiejś pretensjonalności, a brutalny naturalizm - brak jakichkolwiek perspektyw na lepsze jutro, wszechobecna nędza, rozpacz spowodowana wojną domową - sprawiał momentami wrażenie, jakbym miał do czynienia z filmem dokumentalnym. Reżyser postawił tym samym bardziej na siłę przekazu i na jego oddziaływanie na widza, na mnie. I chociaż jest to film pełen przemocy, to jest ona maskowana i w momentach, kiedy może być naprawdę gorąco i dojść do masakry. Unika tego, tak jakby nie chciał zrzucać na barki widza wszystkiego na raz. A szkoda, bo takie coś mogłoby sprawić, że ten obraz byłby jeszcze bardziej dosadny i przerażający. Nie chce wyjść na zwyrodnialca, po prostu uważam, że piekło na ziemi, które niewątpliwie znajduje się na Czarnym Lądzie, byłoby wtedy jeszcze bardziej przekonujące. Tak jak jednak napisałem na początku swojego tekstu - możliwe, że reżyser specjalnie zrezygnował z jeszcze bardziej drastycznego filmu, aby zbytnio nie zwracać uwagi Zachodu, który mógłby odebrać ten film, jako kolejną próbę wołania o pomoc dla państw afrykańskich ogarniętych wojną domową. Obraz z pewnością wart uwagi i zapoznania się z nim, nie wiem natomiast czy wart nominacji do Oscara. 

Tytuł oryginalny: Rebelle; Reżyser: Kim Nguyen; Scenariusz: Kim Nguyen; Obsada: Rachel Mwanza, Serge Kanyinda, Ralph Prosper, Alain Lino Mic Eli Bastien ; Kraj: Kanada; Rok produkcji: 2012